Wednesday, June 30, 2010

Ryskie wyzwania lingwistyczne

28. sierpnia 2006, godzina ósma rano, dworzec międzynarodowy w Rydze. Wysiadam z autobusu, który w ciągu jednej nocy przewiózł mnie przez dwie granice i jedną strefę czasową. Podróż nie należała do udanych, po pierwsze dlatego, że pojazd był przepełniony, po drugie z powodu dwójki pijanych rodaków, którzy bardzo chcieli się popisać przed międzynarodowym forum zróżnicowaniem i sugestywnością wulgaryzmów języka polskiego. Współtowarzysze podróży – Litwini, Łotysze, Estończycy, Finowie – nauczyli się tej nocy przynajmniej dwóch rzeczy o Polakach. Pozytywnych czy negatywnych, nietrudno się domyśleć.
Wysiadam więc z autobusu i doświadczam przedziwnego uczucia jednoczesnego uradowania i zdenerwowania. Uradowania, bo oto zaczyna się moja wielka przygoda – półroczne stypendium w jednym z najpiękniejszych i najbardziej niezwykłych miast Europy. Zdenerwowania, bo mój plecak, który pomocny kierowca autobusu nie bez wysiłku zarzuca mi na plecy, jest prawdopodobnie cięższy ode mnie, co oznacza, iż mam jakieś pięć minut na złapanie taksówki, zanim z hukiem pęknie mi kręgosłup.
Złapanie taksówki okazuje się wyzwaniem lingwistycznym. W jakimże bowiem języku zwrócić się do jej kierowcy?
Jest to nie lada łamigłówka, która może być niezłym wprowadzeniem do łotewskiego problemu językowego. Jeśli zwrócę się do kierowcy po łotewsku, a on okaże się Rosjaninem, prawdopodobnie mnie nie zrozumie i nie wiadomo gdzie wywiezie. Jeśli przemówię po rosyjsku, a on będzie Łotyszem, może się nieco zdenerwować. Podaję więc adres po angielsku z pełną świadomością, że robię zły interes. Ryscy taksówkarze bowiem nie mają ustalonych stawek, i dla obcokrajowców (zwłaszcza tych z Zachodu) obowiązuje niepisana zasada taryfy podwójnej.
Oczywiście, ryska rzeczywistość nie wygląda wcale tak, że łotewski taksówkarz nie zna języka rosyjskiego, taksówkarz rosyjski – łotewskiego, i że obaj na dodatek serdecznie nienawidzą się nawzajem. Raczej jest tak, że obaj mówią w obu językach, i jest im to w zasadzie najzupełniej obojętne, w którym z nich rozmawiają z klientem – byleby płacił on w łatach. A jednak może się zdarzyć – jest to możliwe, a nawet całkiem prawdopodobne – że trafi się akurat na ekstremistę z jednego czy drugiego obozu.
Ksenofobia jest zjawiskiem znanym nam dobrze z polskiego doświadczenia, i bez względu na nasz do niej stosunek potrafimy uznać jej występowanie za stan faktyczny, wywołany różnymi czynnikami i w różny sposób się objawiający. Nie oznacza to jednak, że potrafimy zrozumieć ksenofobię na Łotwie, zilustrowaną moim przykładem z taksówkarzami. Łotewska odmiana bowiem to twór niezwykły, przedziwny i zniekształcony. Zdarzają się tam Rosjanie, którzy urodzili się nad Dźwiną, za swą ojczyznę uważając Rosję, i traktując działania na szkodę Łotwy jako patriotyczne. Są też tacy, którzy całe życie na Łotwie mieszkając, nie uznają w ogóle jej istnienia jako państwa suwerennego, twierdząc, że mieszkają w Rosji i że jest to ich ojczyzna. Są Łotysze, którzy żyją we własnym świecie – świecie, w którym nie istnieją Rosjanie czy inne mniejszości. Zachowują się mniej więcej w ten sam sposób, co nasi pseudo-patrioci, z tą niewielką różnicą, że ich naród stanowi jakieś 50% mieszkańców kraju… Nietrudno zapewne polskiemu ksenofobowi ignorować afrykańskiego lekarza w miejscowej przychodni czy japońskiego matematyka na uniwersytecie, jednak takie zachowanie w państwie, w którym co drugi mieszkaniec jest innej narodowości, wymaga chyba jednak pewnej zręczności.
Pomiędzy tymi dwoma skrajnościami – rosyjskimi i łotewskimi ksenofobiami – znajduje się całe spektrum najróżniejszych postaw i światopoglądów. Łotewska mikroplaneta jest bipolarna, a na „równiku” zbiegają się rosyjskie i łotewskie interesy. Rosjanie (czy też mieszkańcy rosyjskojęzyczni) stanowią mniejszość narodową w stosunku do „autochtonów” łotewskich. Język łotewski jest jedynym oficjalnym językiem Republiki Łotewskiej. W praktyce jednak zna go na poziomie przynajmniej komunikacyjnym mniej osób, niż język rosyjski. W państwie zwanym Łotwą do codzienności należą sytuacje, gdy nie można się dogadać po łotewsku na przykład w sklepie.
Podczas pobytu na stypendium miałam niejednokrotnie okazję, by się o tym przekonać.
Przykład pierwszy: mieszkam w dzielnicy „rosyjskiej”, de facto zwanej Moskiewskim Przedmieściem. Niedaleko akademika znajduje się sklep, nad drzwiami napis Pārtika (łot. Żywność). Panie za ladą albo cierpią (wszystkie cztery) na zaraźliwą i wyjątkowo złośliwą głuchotę, albo naprawdę nie wiedzą, że piens to po łotewsku mleko, a maize – chleb. Jedna z nich, widząc moje zakłopotanie spowodowanie umknięciem z pamięci rosyjskich odpowiedników tych wyrazów, proponuje usłużnie: „English?”
Przykład drugi: rzecz dzieje się w lokalu, który można uznać za odpowiednik naszych barów mlecznych. Za kilkadziesiąt santimów (doprawdy niewielka suma) można tu na stojąco spożyć naleśnika, sałatkę z krabów lub kurczaka w galarecie. Często wpadam tu po zajęciach po dwie-trzy bułeczki nadziewane kapustą i grzybami, z chrupiącą, posypaną kminkiem skórką. Wiem, kiedy przyjść, aby dostać ciepłe. Oczywiście, wie o tym też wielu innych klientów; przeważnie trzeba odczekać swoje w kolejce. Wystawione za szybą dania są opisane po łotewsku. Większość zamówień dokonywanych jest jednak po rosyjsku. Klienci, zniecierpliwieni czekaniem, pukają w szyby, ekspedientka (która chyba jest Łotyszką) wylicza smaki wszystkich bułeczek po kolei, lub chwyta któreś na chybił trafił. Sytuacja powtarza się bez końca, nie rozumiem więc, czemu karteczki z opisami produktów nie mogą być po prostu napisane po rosyjsku. Ale to widocznie taka łotewska cudaczność.
Moje zamówienie, złożone po łotewsku, sprzedawczyni przyjmuje z wyraźną ulgą. Wymieniamy grzeczności, uśmiechamy się do siebie. Kobieta podlicza należność na głos, nie zapominając dodać santima (ok. 5 groszy) za torebkę, w którą pakuje moje bułeczki.
Ekspedientka zawsze podaje ceny po łotewsku. Dziwnie brzmi ta mieszanina rosyjskiego i łotewskiego: „Septiņdesmit pieci, пожалуйста”.
Po wyjściu z baru, idę na przystanek trolejbusowy. W drodze rozkoszuję się bułeczkami, których ciepło dodaje mi otuchy. Znów bowiem muszę się zmierzyć z wyzwaniem lingwistycznym. Na przystanku – reklama rosyjskojęzycznego kanału telewizyjnego.
Zdjęcie roześmianej rodziny – babcia, dziadek, rodzice, dzieci, nawet kot czy pies. Duży napis: „Говорим по-русски”.
„Rosyjski to nasz język, język naszej ojczyzny. To język Puszkina i Putina. Chcemy, aby rozbrzmiewał w naszych domach” – oznajmia podpis pod zdjęciem. Oczywiście po rosyjsku.

Kącik kulturowego szokowania (Ryga)

Szok kulturowy nr 1
Prysznice… 
Kiedy idę ulicą i ze wszystkich stron mijają mnie niezliczone idealne Łotyszki o nienagannych fryzurach i makijażach, fantastycznych figurach i w ciuchach prosto z żurnala, zadaję sobie pytanie, czy one myją się pod tym samym prysznicem. Oczywiście że tak, przecież większość tych mijanych na ulicach Rygi ślicznotek to studentki, a większość studentek mieszka w akademikach. Akademiki z kolei są wszystkie takie same, i wszystkie prysznice we wszystkich akademikach wyglądają podobnie. 
Łotyszki to przedziwne stworzenia. Wchodzi taka do łazienki w koszulce w kwiatki i białej spódniczce (to jej strój domowy) – czysta, śliczna, krucha. Następnie się rozbiera, zdejmuje kapcie, i… bosymi stopami wstępuje do tego królestwa brudu, pleśni, grzybów i zużytych tamponów zwisających z kranów. Jak to możliwe, że ona, taka doskonała, taka bez skazy, znika za zasłoną i tam zmienia się w bezwstydnego potwora: złośliwie wtyka wkładki i patyczki do uszu za rury doprowadzające wodę, ścianki kabiny prysznicowej oblepia wstrętnymi włosami, drogę powrotną w kierunku kołka z ręcznikiem znaczy jasnymi kropelkami krwi? Czy to jakiś pogański rytuał oczyszczania, po którym może wyjść na korytarz jeszcze bardziej czysta, śliczna, krucha? Czy ów rytuał polega na tym, żeby pozbyć się swoich brudów publicznie, zostawić je po sobie niczym ofiarę dla jakiegoś maszkaradnego bożka? Jak można się w ogóle w takim miejscu umyć? Domyć? To, co brudne, zmyć? 
Woda w Rydze jest okropnie twarda i śmierdzi. Stojąc pod prysznicem, krztuszę się parą i ciężkim od pleśni powietrzem. Lecz gdy wychodzę z łazienki na chłodny korytarz i obleśny rytuał jest już za mną, mimo wszystko czuję się czystsza, choć nadal niczego nie rozumiem. 

Szok kulturowy nr 2 
Pirts, czyli łotewska sauna. 
Pirts to jeden z nieodłącznych elementów łotewskości, elementów, które określają i realizują łotewską tożsamość, to rzecz oczywista i naturalna jak Pomnik Wolności, święto pieśni czy czarny balsam. Od niepamiętnych czasów Łotysze budowali sauny i robili w nich najróżniejsze rzeczy: organizowali wesela, upijali się, zwoływali narady, rodzili dzieci – a pewnie też i płodzili. W każdej wsi musiała być przynajmniej jedna gospoda i jedna sauna – ale jeśli były dwie sauny i żadnej gospody, to nikt się tym specjalnie nie przejmował. Teraz połowa Łotyszy mieszka w Rydze, więc prawdziwa wiejska sauna to coś, za czym tęsknią, to powód, by na weekend wracać do rodziców. W saunie siedzi się nago, kobiety osobno i mężczyźni osobno, na kamienie wylewa się piwo, a potem wskakuje się do najbliższego jeziora, bo przeważnie w pobliżu sauny jest jakieś jezioro. Jeśli nie ma, pozostaje zimny prysznic.
Łotyszom, którzy nie mają krewnych na wsi, pozostaje pirts w mieście. W Rydze jest ich mnóstwo. Można je wynająć na urodziny, imprezę z okazji ukończenia studiów, spotkanie w interesach. W saunie organizuje się również weselny „dzień po” w ramach kuracji odtrzeźwiającej.
I to mogę jeszcze zaakceptować. Mogę zrozumieć atrakcyjność towarzyskiego spotkania w saunie, na którym wszyscy zjawiają się w dresach, rozbierają się do strojów kąpielowych i piją drinki z parasolkami, solidarnie i komitywnie się pocąc. Ale jak pojąć istotę i sens sauny podczas balu, nawet jeśli to „nic poważnego”?
Dziewczyna idzie na bal. Ma misterną fryzurę (dwie godziny układania), staranny makijaż (godzina nakładania), świetną sukienkę, idealnie dobraną bieliznę, drogie buty (pół godziny zakładania). Idzie więc, śliczna, zadbana, kobieca. A w ręce ma... nie, nie torebkę – olbrzymią torbę sportową! Ugina się pod jej ciężarem! Potyka się na swoich wysokich obcasach! W torbie niesie: ręcznik, klapki, strój kąpielowy, bieliznę na zmianę, kosmetyki (w tym półlitrowy balsam do ciała do skóry suchej i mleczko do demakijażu), suszarkę, wodę mineralną. W trakcie balu idzie do obrzydliwej szatni, gdzie powietrze jest śliskie i ciężkie, wiesza na zardzewiałym, oślizgłym kołku swoją super kreakcję, wskakuje w strój kąpielowy... cóż za wspaniała zabawa, sauna!


Szok kulturowy nr 3 

Łotysz marnotrawny 
Typowy łotewski student, który mieszka w akademiku i użytkuje jego wyposażenie, każdego dnia trwoni, przetraca, marnuje straszliwe ilości wody, ciepła i prądu, nie segreguje śmieci i hoduje karaluchy. Typowy łotewski student myje zęby dziesięć minut, bo o nie dba. Super. Szkoda tylko, że woda leje się minut dwanaście. Typowy łotewski student myje naczynia w sposób następujący: wstawia je do zlewu, odkręca wodę i wychodzi na papierosa, niezmiennie się łudząc, że naczynia umyją się same. Woda leje się, dopóki student nie wróci lub dopóki ktoś inny jej nie zakręci. Typowa łotewska studentka (na temat przedstawicieli płci męskiej brak danych) jest istotą kruchą i eteryczną, dlatego nie ma siły zakręcić do końca kurka, gdy wychodzi spod prysznica. Kiedy idę się myć, zawsze najpierw zakręcam wszystkie kurki, z których mniej lub bardziej intensywnie kapie woda. Nie wiem, skąd krucha i eteryczna łotewska studentka bierze siłę, żeby kurek odkręcić. (Być może tak ją ta czynność męczy, że na jego zakręcenie siły już nie starcza.)
W stosunku do śmieci na Łotwie obowiązuje podejście dość nonszalanckie. W telewizji do znudzenia powtarzają, żeby zgniatać plastikowe butelki przed ich wyrzuceniem, gdyż znacznie zmniejsza to ich objętość, lecz na pomysł szklanych butelek zwrotnych nikt tu jeszcze nie wpadł. Podobno gdzieś istnieją jakieś punkty skupowe, ale gdzie – nikt tego nie wie. W sąsiedniej Estonii zwrotowi podlegają nawet puszki i plastikowe butelki po coli.
Segregacja to jakieś dziwne, obce słowo, które się jeszcze w języku łotewskim nie zadomowiło. Być może dlatego, że Łotysze mają inny pomysł na racjonalne zarządzanie śmieciami. Zostawiają je w rowach i na nieużytkowanych łąkach. Każdej wiosny te odpady i tak zostaną spalone wraz z zeszłoroczną trawą. Całkiem praktyczne.
Łotysze mówią o sobie, że są narodem głęboko i emocjonalnie związanym z przyrodą. Od niedawna żyją w miastach, kiedyś ich życie przebiegało głównie na wsi. Na pewno dlatego Łotysze uwielbiają wszelkiej maści zwierzęta i chętnie udzielają im gościny. Karaluchy, prusaki i pchły to ulubieńcy akademików. Nikt się nimi nie brzydzi, nikt się ich nie boi, nikt z nimi nie walczy. Wszyscy z czułością – taką samą, z jaką opowiada się o ślicznym, małym, grzecznym kotku, który jeden, jedyny raz ze strachu zsiusiał się na fotel – wspominają przypadki nocnego wtargnięcia prusaka do ucha lub czerwonych krostek, jakie zostają na skórze po ugryzieniach pcheł.
Mieszkanie w łotewskim akademiku to prawdziwa szkoła przetrwania dla osób, które boją się pająków i karaluchów. Trudno im zasnąć, gdy leżą pod kołdrą i próbują udawać, że nie słyszą cichutkiego chrobotania stworzonek przebiegających przez pokój, że nie widzą ich cieni, powiększonych do sporych rozmiarów przez światło ulicznej latarni, wpadające przez okno.
Wiem coś o tym. Kiedyś też się bałam. Teraz jest mi wszystko jedno, czy w nocy biega po mnie rodzinka karaluchów, czy stadko pcheł. Zasnąć jest mi i tak trudno, więc nie trapię się dodatkowo takimi drobiazgami.
 

Szok kulturowy nr 4
Pijane łosie
Ryga (tak jak Kraków) jest jednym z ulubionych celów wypadów weekendowych Skandynawów, Anglików i Niemców. Płci męskiej, rzecz jasna. Każdego tygodnia już od środy miasto zapełnia się pijanymi facetami, którzy w sporych grupach (kilku-kilkunastu osobowych) terroryzują ulice Starego Miasta, zaczepiając każdą pełnosprawną kobietę w wieku 15-55 lat, zataczając się od krawężnika do krawężnika (robią to wszyscy razem w sposób tak skoordynowany, jakby przeprowadzali wcześniej jakieś próby) i śpiewając/krzycząc /skrzecząc w swym ojczystym języku (którego nikt nie próbuje zrozumieć z wielu oczywistych przyczyn).
Powód: ceny. Tanie kluby, tani alkohol, tanie hotele i tanie dziewczyny. Na tyle tanie, że przeciętnemu mieszkańcowi Londynu, Hannoveru czy Sztokholmu opłaca się z grupą kumpli wynająć czarterowy lot do stolicy Łotwy, schlać się tam do nieprzytomności, skorzystać z usług jednej z wielu agencji „masażu” i z kacem-gigantem oraz bagażem wspomnień, piwa i papierosów wrócić do domu, żony, pracy. Większość klientów prężnie rozwijającej się branży seks-turystycznej to pracoholicy, którzy na co dzień chodzą w doskonale skrojonym garniturze i krawacie, żywią się kawą, rogalikami i papierosami i nie mają praktycznie żadnego życia osobistego z powodu braku czasu. Są albo samotni, albo nieszczęśliwi ze swymi [robiącymi karierę]/[bezczynnie tyjącymi w domu] żonami (niepotrzebne skreślić). Zarabiają nieźle, mogą więc pozwolić sobie na jeden-dwa takie wypady w miesiącu. To właściwie jedyna rozrywka w ich z zasady nudnym i monotonnym życiu.
To też jeden z powodów (obok stanu upojenia alkoholowego) ich skandalicznego zachowania: ci na co dzień poważni, ułożeni, nienaganni biznesmeni muszą się wyszaleć, wykrzyczeć, wyskakać, muszą wykorzystać skumulowane pokłady energii – nie tej intelektualnej, lecz tej pierwotnej, prymitywnej, jaskiniowej energii tłumionego testosteronu. W krajach, w których mieszkają, leczą zęby i płacą podatki, na takie odstępstwo od zasad nowoczesnego uniformizmu biurowego nie pozwala im niestrudzone oko tzw. społeczeństwa.
Trochę ich rozumiem, nie zmienia to jednak faktu, iż nie akceptuję ich obcesowego natrętniactwa. Ci faceci chyba nie pojmują, że Ryga nie jest jakimś wielkim wesołym miasteczkiem, które zostało stworzone tylko dla rozrywki, że nie wszyscy jej mieszkańcy utrzymują się z dostarczania tej rozrywki przyjezdnym, że nie wszystkie spotykane na ulicy dziewczyny noszą w torebce cennik swych usług. Ryga jest miejscem, w którym osiemset tysięcy ludzi spędza swą codzienność, ucząc się, pracując, odpoczywając, robiąc zakupy, chorując, pobierając się i rozwodząc, i generalnie nie mając z branżą turystyczną nic wspólnego. Wszędobylskie pijane łosie wchodzą z brudnymi buciorami w ich z trudem utrzymywane na jakimś poziomie życie. I nie widzą w tym nic złego.
Ryga jest prawdziwą stolicą nocnego życia. To przecież przede wszystkim miasto ludzi młodych. Jest w czym wybierać: pijalnie piwa z letnimi ogródkami, puby z transmisjami meczy (w hokeja i koszykówkę, rzecz jasna), kluby z muzyką na żywo, dyskoteki, kluby ze striptizem, japońskie restauracje – wszystkie te lokale tłoczą się w niewielkim zabytkowym centrum miasta. Różnią się wystrojem, klimatem, rodzajem muzyki, natomiast łączy je jedno: niskie ceny. Wyłączając kilka superekskluzywnych lokali, do których i tak przeciętny śmiertelnik nie ma wstępu.
Ryga mogłaby z powodzeniem pretendować do tytułu raju imprezowicza. Po przepięknej starówce można spacerować godzinami, szukając kolejnego klimatycznego miejsca do wypicia kufla piwa. Restauracje, pizzerie, nawet naleśnikarnie (gdzie podają pankūkas) i pierogarnie (gdzie podają pelmeņi) otwarte są w sezonie do czwartej-szóstej rano. Wszystko byłoby pięknie – gdyby nie pijane łosie...
 

Szok kulturowy nr 5
Religia
Polacy wiedzą o Łotwie przerażająco mało – w najlepszym razie potrafią powiedzieć, że stolica kraju nazywa się Ryga, i że Łotwa weszła wraz z nami do Unii Europejskiej. Częściej jednak pytają, czy to przypadkiem nie jest jakaś część Rosji? Okazuje się, że Łotysze wcale nie są lepsi – o Polsce wiedzą tyle, że jest to olbrzymi kraj, który leży na ich drodze do Zachodniej Europy, i że wszyscy Polacy to zagorzali katolicy. Siostra mojej współlokatorki Ingi powiedziała mi kiedyś: „Kilka lat temu byłam na wycieczce w Częstochowie. Jasna Góra zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Słyszałam, że Polacy chodzą latem do Częstochowy pieszo, żeby się tam modlić. To niesamowite. Czy w Polsce jest jeszcze coś ciekawego do zobaczenia?” 

Zaniemówiłam z oburzenia. Gdy ochłonęłam, zaczęłam się nad tym zastanawiać i dyskutować na ten temat z nieco bardziej otwartymi umysłami. Lektorka i magistrantki potwierdziły później moje najgorsze obawy: tak myślą o Polsce w wielu krajach Europy. Nasz wybujały katolicyzm jest ciekawostką na skalę światową. Mówi się, że wszyscy Polacy wierzą w Boga, chodzą co niedzielę do kościoła, że religia steruje ich życiem. Zachwycają się tym niczym dziwolągiem w cyrku. A w łotewskim podręczniku leksykologii wyczytałam, że takie słowa, jak „kościół”, „chrzest”, „msza” są archaizmami... 
Kiedy mówię, że jestem ateistką, nie są to puste słowa – wypisałam się z katolickich rejestrów, nie mam prawa do kościelnego ślubu ani pogrzebu. Jednak na Łotwie nie robi to na nikim żadnego wrażenia, bo tam bardzo mało osób w moim wieku jest ochrzczonych, a w niedzielę wielkanocną idzie się do kina lub do marketu ogrodniczego po sadzonki. W takiej kulturze postawie ateistycznej brak owego podniecającego posmaku buntu, a wszelkiego rodzaju sekty są zapewne dla młodych ludzi o wiele bardziej atrakcyjne. 
Łotysze zawsze mieli do religii stosunek nonszalancki. O wiele ważniejszy był w ich życiu cykl natury, który dyktował siatkę świąt (najważniejsze – równonoce i przesilenia, zwłaszcza letnie, czyli noc świętojańska – o tym później). Obecnie na Łotwie dominują trzy główne wyznania: katolickie, luterańskie i prawosławne, lecz ich znaczenie dla przeciętnego Łotysza jest minimalne. Religia jest w tym kraju czymś bardzo intymnym, czego nie wpisuje się w dowodzie osobistym. Poza tym dotyczy stosunkowo niewielkiej liczby mieszkańców, przynajmniej w porównaniu do Polski. Łotysze nie chrzczą dzieci, pobierają się w urzędzie, na temat religii mają niewielkie pojęcie. Miałam okazję przekonać się o tym na zajęciach z aspektów kulturowych tłumaczenia: dziewczyny nie mogły sobie poradzić z tłumaczeniem na własny język takich słów, jak „gospel”, „mass”, „lent”, „rosary”. W języku łotewskim trudno wyrazić wiele związanych z religią rzeczy, które są naturalne i charakterystyczne dla języka polskiego.